Spowiedź starosty tatrzańskiego: - Nie donosiłem, lojalkę podpisałem, bo grozili moim dzieciom

Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00

Nigdy nie sprzeniewierzyłem się ideałom „Solidarności”, moje oświadczenie było szczere do bólu - mówił dziś przed Sądem Okręgowym w Nowym Sączu starosta tatrzański Andrzej Gąsienica-Makowski, oskarżony przez krakowski IPN o złożenie fałszywego oświadczenia lustracyjnego.

Makowski nie przyznaje się do winy, twierdzi, że nigdy nie współpracował z Służbą Bezpieczeństwa, na nikogo nie donosił, nie brał pieniędzy. - Oświadczenie lustracyjne, które złożyłem 12 lutego 2008 roku jest zgodne z prawdą i moim sumieniem - mówił. Przyznał się tylko do podpisania - 23 grudnia 1981 roku - lojalki.

Dzisiejszy, pierwszy dzień procesu, który jutro będzie kontynuowany, był w rzeczywistości czymś na kształt spowiedzi Makowskiego. Podczas tego wyznania aż nadto często padały odniesienia do wiary, religijnych symboli, kościoła jezuitów „na górce”. - Jestem góralem z rodu Gąsieniców. U nas najważniejsze wartości to wiara, wolność i własność, a to wszystko spina rodzina - mówił starosta tatrzański. - Kiedy w 1979 roku zostałem pracownikiem PBO Podhale, te wartości chciałem też wprowadzać w życie w tym zakładzie. Podjąłem walkę o niepodległość, to ja organizowałem wyjście bazy zakładu na lotnisko w Nowym Targu na spotkanie z Ojcem Świętym (…). Wychowałem się w kuźni, którą prowadził mój ojciec, a swoją wiarę ukształtowałem w szkole księży salezjanów w Oświęcimiu. W 1980 roku, gdy rodziła się „Solidarność”, organizowałem jej struktury w moim zakładzie, liczącym ponad 1000 pracowników. Ok. 90 proc. załogi wstąpiło do naszej organizacji. Nie byłem przygotowany do takiej funkcji, nie byłem prawnikiem, ani działaczem społecznym, ani politykiem, tylko inżynierem mechanikiem (…). W lipcu-sierpniu 80 roku zrezygnowałem z funkcji i postanowiłem działać w radach pracowniczych.

- 13 grudnia wybucha stan wojenny - kontynuował Makowski. - Zaskakuje nas wszystkich. Zapanował strach, poszukiwania działaczy „Solidarności”, funkcjonariusze ZOMO wpadli na bazę, zabrali wszystkie dokumenty, manifestując swoją siłę. Próbowaliśmy na bazie podjąć akcję strajkową, która ograniczyła się do destrukcyjnej pracy, o ile dobrze pamiętam, wyjechały dwie koparki, które zastawiły wejście do zakładu. Później z radia Wolna Europa i Głos Ameryki dowiadujemy się o wypadkach w kopalni „Wujek”. 23 grudnia 1981 r. w czterech czy pięciu działaczy „Solidarności” z mojego zakładu dostaliśmy wezwanie na komendę Milicji Obywatelskiej w Zakopanem (…). Z trójki moich dzieci dwójka była bardzo chora - Kasia i Wojtek musieli przebywać w szpitalu, konieczne były lekarstwa, które ściągaliśmy zza granicy. Po ogłoszeniu stanu wojennego przeraziliśmy się, że nie będzie to możliwe, a posiadane leki już się kończyły. 23 grudnia, w wigilię, wzywano nas po kolei do pokoju na przesłuchanie. Byliśmy spięci, zdenerwowani. Ja chyba wchodziłem ostatni. Spytałem któregoś wychodzącego kolegę: co tam? Odpowiedział tylko: podpisać i puszczą. Wszedłem do pokoju, było dwóch esbeków, których widziałem po raz pierwszy. Jeden to Poręba, czego dowiedziałem się z dokumentów IPN. Zauważyłem tam również położoną na stole broń. Nakrzyczeli na nas, że zniszczyliśmy zakład, że strajków się nam zachciało, że trzeba ratować Polskę. Na te słowa odpowiedziałem, że myśmy zakład ratowali, że organizowaliśmy czyny solidarnościowe, a wtedy funkcjonariusz zaczął się tylko śmiać. Dali mi do podpisania informację o stanie wojennym, że przyjmuję ją do wiadomości, że będę się stosował do dekretów stanu wojennego, który ja uważałem za nielegalny. Funkcjonariusz stwierdził, że pełnię funkcję kierowniczą i moim obowiązkiem jest informowanie o wszystkim, co się dzieje w zakładzie. Mówił, że on jest jego opiekunem. Odpowiedziałem, że przecież jest dyrektor i to on jest właściwą osobą do udzielania takich informacji. Oni jednak obstawali przy swoim. Powiedzieli mi, żebym się zastanowił, że mam dzieci, że zdarzają się różne sytuacje. Chyba wiedział, że są chore. Powiedziałem wtedy, że jeżeli tak, to będę udzielał informacji, po konsultacji z dyrekcją. Zrozumiałem, że chodziło o informacje gospodarcze. Zaznaczyłem od razu, że nie będę udzielał żadnych o działalności „Solidarności”, o jej działaczach. Myślę, że chcieli mnie podejść. Wiedzieli, że zależy mi na ratowaniu naszego zakładu, że chcemy budować mieszkania w Zakopanem. Następnie funkcjonariusz SB powiedział mi, „no to napisz to wszystko”, jednocześnie zastrzegając, abym nikomu nie mówił o tym spotkaniu. Poręba zaczął mi dyktować treść oświadczenia, ja pisałem jednak co innego. Pamiętam, to co napisałem, starałem się to pamiętać przez całe trzydzieści lat. Oprócz tego, że zachowam w tajemnicy rozmowę, napisałem w zobowiązaniu, że będę działał na rzecz poprawy przedsiębiorstwa PBO Podhale i wskazywał na nieprawidłowości. Uważałem, że to jest zgodne z moim zakresem czynności. Poręba spytał mnie później, jaki pseudonim przyjmuję. Powiedziałem, że nazywam się Andrzej Tadeusz Gąsienica-Makowski. On dalej pytał o imię, odpowiedziałem, że jestem Andrzej. Wówczas on polecił mi dopisać to pod oświadczeniem. Wychodząc z tego spotkania, które trwało ok. 10-15 minut, miałem wrażenie, że przechytrzyłem esbeków. Chodziło mi o to, że zobowiązałem się jedynie do informowania o sytuacji gospodarczej zakładu, po uzyskaniu uprzedniej zgody dyrektora. Po przyjściu do domu, o całej sprawie opowiedziałem rodzinie. Wieczorem słuchałem w radio Wolna Europa wypowiedzi kardynała Glempa o tym, że łamią kręgosłupy, zmuszają do podpisania lojalek…

Starosta przyznał co prawda, że w latach stanu wojennego został przeniesiony na inne, lepiej płatne stanowisko w PBO Podhale, do biura, stwierdził jednak, że podwyżka była zaledwie kilkusetzłotowa, a praca - według niego - dużo cięższa.

Opowieść, a następnie przesłuchanie Makowskiego trwała ok. trzech godzin. Starosta stwierdził m.in., że w ciągu następnych miesięcy stanu wojennego spotkał się z esbekami zaledwie kilka razy i rozmawiał z nimi tylko na tematy gospodarcze. - Opowiadałem im np. o tym, że w zakładzie brakuje przysłowiowego „sznurka do snopowiązałek”. Gdy starali się mnie pytać o działalność związkową, kłamałem, że moi koledzy nie działają już w „Solidarności”. Pożytku ze mnie ci smutni panowie żadnego nie mieli - przekonywał. - Do dziś muszę jednak udowadniać, że mam czyste sumienie, że nikomu krzywdy nie wyrządziłem. - Od lat, od czasu wejścia ustawy lustracyjnej byłem sądzony, ale nie przez sąd, tylko przez ludzkie działania. Ale też inne ludzkie działania mnie umacniały - chociażby wyniki wyborów.

Dziś w sprawie Makowskiego wystąpił tylko jeden świadek - Dariusz W., emerytowany esbek, szef jednego z pionów sądeckiej Służby Bezpieczeństwa, z lat, w których zarejestrowała ona Makowskiego jako tajnego współpracownika. Jego zeznania zdają się działać na korzyść starosty. Dariusz W., po zapoznaniu się z dokumentem, znajdującym się w teczce IPN stwierdził, że nie jest on zobowiązaniem do współpracy. - To tylko zobowiązanie do zachowania tajemnicy i do dbania o dobro ekonomiczne zakładu pracy - mówił, wskazując np., że nie ma deklaracji Makowskiego o dobrowolności współpracy i że dokument nie spełnia wymogów ówczesnej instrukcji. Brak w nim m.in. sformułowania: „i przyjmuję pseudonim…” . Z drugiej jednak strony emerytowany esbek przyznał, że w niektórych sytuacjach od takich wymogów można było odstąpić.

Na dzisiejszą rozprawę przyjechało kilkunastu członków Porozumienia Orła Białego z Zakopanego. Dla nich jest jasne, że Makowski to tajny współpracownik SB. - Chcemy tylko tego, by przeprosił i wycofał się z honorem z życia politycznego - mówi jego szef Wojciech Orawiec. Podobne zdanie ma - również obecna na rozprawie - Maria Gruszka, przewodnicząca Stowarzyszenia Praw Obywateli Powiatu Tatrzańskiego. Starostę wspiera natomiast w sądzie kilkuosobowa grupa zakopiańczyków, z wiceburmistrzem Janem Gąsienicą-Walczakiem na czele, która w jego współpracę z SB nie wierzy.

Jutro, w drugim dniu rozprawy, która rozpocznie się o godz. 9, zeznawać mają kolejni świadkowie.

p/

źródło: Podhale24.pl

Więcej na temat
komentarze
reklama
reklama