„To widzowie wyklaskali nam sukces“ – wyjątkowy wywiad z Andrzejem Sikorowskim
Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00
26 listopada zorganizowany zostanie w Krakowie koncert zespołu "Pod budą" z okazji ich 40-sto lecia. Publikujemy poniżej wyjątkowy wywiad z liderem zespołu Andrzejem Sikorowskim. To rozmowa o o zbiegu okoliczności, który sprawił że został muzykiem, pisaniu piosenki w przerwie miedzy piciem wódki i spojrzeniu na obecny świat muzyczny.
Przed nami koncert z okazji z jubileuszu czterdziestolecia Grupy pod Budą. Wszystko zaczęło się od mandoliny, potem przyszła gitara, teksty pisanie na studiach, po pierwszą nagrodę otrzymaną na krakowskim festiwalu za autorską piosenkę Nowy Rok. Jak wspomina Pan te chwile?- Byłem studentem 4 roku filologii polskiej i za namową kolegów zgłosiłem się do eliminacji festiwalu piosenki studenckiej. Przebrnąłem przez eliminacje i zająłem ex aequo pierwsze miejsce. Moja piosenka nazywała się Nowy Rok, a festiwal odbywał się w grudniu 1970, co niefortunnie zbiegło się z politycznymi wydarzeniami grudniowymi, ze strajkami w stoczni, strzelaniną i w zasadzie z upadkiem rządów Gomułki. Piosenka opowiadała tak naprawdę banalną historię, że zbliża się Nowy Rok, że „niesie nowe kalendarze, przywitamy go przed furtką, resztę czas pokaże” i nie chciałem w niej w żaden sposób przewidywać przyszłości. Odebrana ją jednak jako przepowiednię polityczną, a ludzie śpiewali „nowe niesie sekretarze”. Dostałem za to po łapach i mimo tego, że dostałem pierwszą nagrodę, piosenki nie prezentowały żadne media, bo uznano, że jest nie po myśli władzy. W jakimś sensie więc ocenzurowano mnie, mimo, że nigdy nie uprawiałem twórczości zaangażowanej. Nigdy nie wypowiadałem się na tematy polityczne, bo uważam, że zadaniem artysty nie jest opowiadanie o polityce, tylko ewentualne wzruszanie ludzi.
Odnośnie wzruszania. Często pojawia się Pana zdanie, że koncert jest intymną rozmową ze słuchaczem. Co wzrusza ludzi w dzisiejszych czasach?
- Chciałbym, aby każdy koncert poruszał ludzi siedzących na publiczności. Warunki bywają jednak różne. Czasami są to sale teatralne, gdzie jest oświetlenie i odpowiednia atmosfera, ale grywa się również pikniki na otwartym powietrzu, gdzie ludzie piją piwo i wtedy ta intymność jest całkowicie inna. Mam taki zwyczaj, że swoje śpiewanie adresuje zazwyczaj do jednej osoby, którą wybieram spośród publiczności. Nie wiem z jakiego powodu: czy dlatego, że jest to uśmiechnięta, sympatyczna twarz, czy dlatego, że ktoś zareagował w jakiś sposób na moją frazę. Odnoszę wtedy wrażenie, że cały koncert śpiewam tylko dla niej. Zmierzam do tego, że zawsze chodzi mi o nawiązanie bardzo osobistego kontaktu z ludźmi, którzy mnie słuchają i przekazania im czegoś. Zawsze wyznawałem teorię, że piosenka ma ogromną siłę rażenia. W dobrze napisanej piosence można przez trzy minuty zawrzeć tyle, ile inni zawierają w pięciusetstronicowej powieści. Autor piosenki ma bardzo silną broń w ręce i były piosenki, które wiodły ludzi na barykady, albo wręcz powodowały przewroty. Ja, jak wspomniałem, nie jestem piosenkarzem politycznym, ale bardzo ceniłem piosenki Jacka Kaczmarskiego, które były krwiste i pełne buntu. Jeżeli ktoś się w nie zasłuchał to czasami pewnie miał ochotę wyrwać murom zęby krat. Ja tego nigdy nie robiłem, ale jeżeli komuś na skutek mojego śpiewania piknie coś po lewej stronie, to też odnoszę jakiś mały sukces.
Po wygraniu festiwalu studenckiego. Bohdan Smoleń zaproponował Panu wstąpienie do Pod Budą. Zmieniła się wówczas struktura zespołu.
- Kiedy po kilku latach bycia wolnym strzelcem, Bohdan zaproponował mi w ’75 roku udział w kabarecie to przyszedłem, jednak bardziej interesował mnie działający tam zespół muzyczny. Kiedy zasiliłem go swoimi piosenkami i osobą: śpiewając i grając na gitarze, to nagle okazało się, że jesteśmy z szefem zespołu, Jankiem Hnatowiczem, w tak dobrej korespondencji, że to wszystko nabrało całkowicie nowego znaczenia. Nie chcę powiedzieć, że wbiłem gwóźdź do trumny, ale krytycy po ostatniej premierze kabaretu wypowiedzieli się, że program kabaretowy powiedzmy był taki sobie, ale zespół muzyczny jest godny uwagi. Wkrótce potem kabaret się rozwiązał. Został zespół muzyczny, który dostał propozycję pracy na zawodowych warunkach od agencji koncertowej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Zaczęliśmy wtedy jeździć samodzielnie, jednak ogon w postaci kabaretu Pod Budą ciągnął się jeszcze za nami dość długo. Powiem szczerze, że był dość uciążliwy przez jakiś czas. Ludzie kupowali bilety i byli przekonani, że idą na kabaret, że będzie bardzo śmiesznie, że będą tak zwane jaja, tymczasem wychodziła moja koleżanka i śpiewała liryczną piosenkę, za chwilę wychodziłem ja i śpiewałem liryczną balladę, by za moment weszła moja obecna żona i zaśpiewała coś po grecku. Pamiętam takie imprezy, gdzie słuchać było pewien niepokój z widowni, pewnego rodzaju oburzenie, że ich nabraliśmy, bo to nie jest żaden kabaret. Trzeba się było z tym zmagać. Wszystko zmieniło się z biegiem czasu, gdy po dwóch latach od ostatniej premiery kabaretu pojechaliśmy do Opola i zaśpiewaliśmy „Kap, kap płyną łzy”, a amfiteatr oszalał i na dobrą sprawę trochę wyklaskał dla nas to wyróżnienie. Zdaje się, że nie byliśmy zaplanowani do nagrody, jednak ludzie tak zareagowali, że jurorzy dali nam wyróżnienie i to już później poszło w Polskę. Od tego momentu rozpoczęła się dość mocna popularność Grupy Pod Budą: propozycja nagrania pierwszej płyty, później kolejnej. Piosenki gościły wtedy w radio i można powiedzieć, że z tej piwnicy kabaretowej wyszliśmy na światło dzienne. Pomimo tego, że w tamtych czasach można było w ruchu studenckim funkcjonować nawet bez tego światła dziennego. Klub studencki to była tak mocna instytucja, że jak przyjeżdżaliśmy do Poznania, to graliśmy tam tydzień, każdego dnia w innym klubie. Tak samo było w Gdańsku, nie będąc tak naprawdę znani ogółowi Polski. Wygranie studenckiego festiwalu to było coś!
Pamięta Pan pierwszy koncert z Pod Budą?
- Nie wiem, czy przez przypadek nie odbył się on na Famie. Był to już tylko recital piosenki, bez pomocy artystów kabaretowych, bardzo nieporadnie zresztą klecony, bo na początku nie mieliśmy nawet materiału żeby wypełnić półtoragodzinny program. Już wtedy jednak reagowano na nas bardzo dobrze, chociażby ze względu na dość nietypowe instrumentarium. Mieliśmy gitary akustyczne, ja grałem na mandolinie, kolega na skrzypcach, dwie dziewczyny śpiewały. Bardzo podpieraliśmy się wówczas wokalami, chórkami. Jak na owe czasy było to dosyć nietuzinkowe, więc jednocześnie dobrze przyjmowane.
Czy ta nietuzinkowość pozwoliła, aby zespół przetrwał 40 lat? Jest to wyróżnienie samo w sobie, grać 40 lat w jednym składzie.
- Myślę, że tak długa popularność to nie tylko efekt unikalności stylistycznej, ale naszej konsekwencji. Przez te czterdzieści parę lat nie zmienialiśmy oblicza, robiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne. Zawsze najistotniejszy był natomiast przekaz, czyli to co jest zawarte w piosence. Nigdy nie stroiliśmy się w piórka, nie szliśmy za modą, że jest rap, to zarapujemy, jest garażowe granie, to może tego spróbujemy. Publiczność bardzo szybko wyczuwa kiedy ktoś kombinuje, kiedy artysta chce się przypodobać. Taką konsekwencję stylistyczną ludzie sobie cenią i zawsze wiedzieli czego się po nas spodziewać, że jest to kapela, która stawia na to, by było i do rymu i do sensu, żeby było melodyjne i dało się później powtórzyć. Myślę, że w ten sposób wyrobiliśmy sobie pewną grupę publiczności. Nie jest to masowa popularność. Mamy jednak tę gwarancję, że w dużej miejscowości przyjdzie na nas 300-400 osób i te 300-400 osób czeka na kolejną płytę, szuka nas w Internecie i sprawdza czy robimy coś nowego. Wiem to, bo wprawdzie koncertuję z Pod Budą, ale od wielu lat uprawiam już jakby osobną działkę, śpiewając ze swoją córką. Nagraliśmy 4 osobne płyty z Mają i one również się rozchodzą. Ludzie więc wiedzą, że facet z Pod Budą robi coś innego, ale spodziewają się, że jest to w jakimś sensie podobne, że się nie sprzedałem, a Maja śpiewa podobne piosenki, jak śpiewała wokalistka Pod Budą, bo ich autorem jest ten sam facet.
Z czego Pan czerpał i czerpie inspiracje dzisiaj?
- Myślę, że cały czas brałem inspiracje z otoczenia, bo zawsze pisałem piosenki o tym, co się dzieje dookoła mnie, o problemach, które mnie dotknęły, albo na których się znam. Nigdy nie pisałem piosenek, które mają jakiś taki podtekst filozoficzny. Nie chciałem nigdy rozwiązywać problemów bytu, czy wszechświata, bo są zbyt odległe i zbyt mało się na tym znam, by się na ten temat wypowiadać. Po prostu jestem na to za głupi. Natomiast na knajpie, na autobusie, na ulicy, na balandze, na takich rzeczach po prostu się znam, bo całe życie tego dotykałem i dlatego właśnie o tym piszę. Wyznaję teorię, że jeżeli się stworzy opowiastkę, to piosenkę można napisać o wszystkim. Pamiętam nawet, jak w dawnym NRD graliśmy na budowie dla polskich robotników. Po skończonym spotkaniu była wódeczka, zaczęliśmy gadać i zadano mi właśnie pytanie na ten temat. Odpowiedziałem tak samo, że można napisać o wszystkim. Któryś z siedzących i polewających robotników odpowiedział, że to chyba niemożliwe. W związku z tym żeśmy trochę wypili, padł zakład. Oni polewali, a ja miałem piętnaście minut, by napisać tekst piosenki. Tak powstała „Postawcie nam barak chłopaki”, która potem znalazła się na naszej płycie. Kiedyś napisałem też piosenkę o filiżance, bo ktoś również mi nie wierzył, że można. Nagraliśmy więc piosenkę o filiżance, która stoi w kawiarni i podsłuchuje za pomocą swoich uszek tego, co mówią ludzie. Wszystko to tylko kwestia znalezienia pomysłu. Największym problemem i trudem przy pisaniu piosenek jest pytanie: o czym to będzie? Jak to wykombinować? Nie piszę tak, że siadam z kartką papieru i mówię: o, dzisiaj napiszę tekst piosenki. Nigdy tak nie było. Wymyślam piosenki bez przerwy, ale robię to jadąc samochodem, robiąc zakupy. Czasami może żona zarzuca mi, że zbyt mało czasu jej poświęcam, albo że jestem zbyt zajęty własnymi myślami, ale, szczerze mówiąc, ja lubię być z własnymi myślami i przeważnie właśnie wtedy coś kombinuje, rymuje, a jak już przyjdzie mi do głowy coś wartego uwagi, to zapisuję, by nic nie uronić. Jak mam już wykombinowane o czym będzie piosenka, to sam proces zapisywania, rymowania jest dość krótki, być może dlatego, że już tych piosenek wiele napisałem i mam pewną praktykę. Tak więc piszę piosenki o wszystkim tym co mnie dotyczy, na czym się w jakim w niewielkim stopniu się znam. To jest moja naczelna zasada.
Przed Panem wielki koncert w Krakowie, wielka sala. Co widzowie będą mogli zobaczyć, usłyszeć?
- Koncert może być atrakcyjny w dwojaki sposób. Ludzie, którzy przyjdą, bo sentyment każe im być w okrągłą rocznicę z Zespołem Pod Budą usłyszą te przeboje, na których się wychowali, za którymi tęsknią i których nie wyobrażają sobie, by mogły być pominięte, czyli po prostu przegląd piosenek Pod Budą . Równocześnie zobaczą też, że facet, który przez całe lata dostarczał tekstów do Pod Budą, jest nadal aktywny i robi coś nowego. Usłyszą więc te nowsze piosenki z moim wykonaniu, które nie mają wiele wspólnego z Pod Budą, bo są grane w innym składzie, usłyszą je w wykonaniu mojej córki Mai, która może zaśpiewa również po grecku, kontynuując pewną tradycję rodzinną. Myślę więc, że będzie to koncert bardzo urozmaicony, pomimo, że stylistycznie będzie osadzony w tym samym gitarowym graniu. Uważam, że zaprezentujemy szerokie spectrum piosenek i będzie to materiał skierowany zarówno do najwierniejszych fanów, naszych rówieśników, ale również do rówieśników mojej córki, którzy pamiętają może koniec popularności Pod Budą i początek działalności Mai. Myślę więc, że będzie to bardzo fajny koncert. Miejsce jest przy tym bardzo godne, mogące pomieścić tysiąc osób. Kilkukrotnie wypełnialiśmy już tę salę i sądzę, że i tym razem będzie wspaniale.
Rozmawiał Mateusz Mróz
źródło: mat. prasowy
Więcej na temat
komentarze
reklama