Ostatnie pożegnanie aktorki Jadwigi Siemaszko w Zakopanem (zdjęcia)

Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00

Rodzina, przyjaciele i koledzy aktorzy pożegnali w Zakopanem Jadwigę Siemaszko, aktorkę związaną od początku jego istnienia z Teatrem Witkacego.

Koleżankę z teatru pożegnał również Andrzej Bienias, który na stronie Teatru Witkacego opublikował swoje wspomnienia o niej. Oto co napisał:

JAGA SIEMASZKO – SZKIC

Dlaczego szkic, skoro mówię (piszę) o osobie tak wypełnionej, wręcz nasyconej tyloma barwami?
Ponieważ szkic to początek. To zaledwie zarys tego, co ma nastąpić, co jeszcze wielokrotnie można zmieniać.

Szkic, bo dla aktora każde zetknięcie z nowo napotkaną postacią, to jak rozpoczynanie życia, od pierwszego krzyku, kiedy powietrze nieznanego świata rozrywa nam płuca.Wreszcie szkic, bo każdy to dzieło jakim jest człowiek, widzi na swój jedyny i niepowtarzalny sposób.

Dwie rzeczy stanowią wspólny mianownik naszego bytowania na tej małej (w porównaniu z wszechświatem) kulce zwanej ziemią.Początek i koniec.To pierwsze napawa nas optymizmem i nadzieją.To drugie przeszywa serce bólem.
Tak. Boli mnie bardzo, że Jaga, na którą czekało tyle wyzwań artystycznych, nagle opuściła ten padół.

Był rok 1996 – ty. Jaga, to była pierwsza osoba, którą zobaczyłem w prologu spektaklu „Katzenjammer”. Przechadzała się jako Lucyna Beer, pełna gracji i tajemniczego uroku, z niesamowicie rozświetlonymi oczami. Tych oczu, tego spojrzenia, będącego melanżem wszystkich najlepszych uczuć, będzie mi na zawsze brakować.
Pomyślałem wtedy: „To jest dama”.

Miała to coś, czego nie można się nauczyć. Klasę w byciu, w słowie, które nigdy nie zahaczyło o wulgaryzmy, czy prymitywizm. Wyglądała tak, jakby unosiła się parę centymetrów nad ziemią.
Każda dotknięta przez nią rola, nabierała niesamowitej wyrazistości. Z jednej strony delikatnie kreślona, tak, by w żadnym momencie spektaklu nie skłamać, z drugiej mocna, wręcz drapieżna.
Ta dwoistość sprawiała, że każda chwila na scenie objawiała się feerią najróżniejszych barw. Głęboko zapadająca w pamięć była jej Tituba w „Czarownicach z Salem” w reżyserii Andrzeja Dziuka. Była to rola z tych, co znajdują się na pograniczu życia i teatru. Tego, co na niby z tym, co naprawdę. Rozedrganie zaszczutej przez otoczenie kobiety, odczuwało się patrząc na nią, na własnej skórze. Jej emocjonalność była wręcz namacalna. Potrafiła w niesamowity sposób używać głosu, który pomimo warsztatu, sprawiał zawsze wrażenie naturalnego, można by rzec ateatralnego, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Historia Zośki Wariatki w spektaklu „Panotpticum” w jej wykonaniu zawsze kończyła się burzą braw. Potrafiła tak pięknie wciągnąć widzów w świat nieszczęśliwie zakochanej, odrzuconej dziewczyny, że przez kilkanaście minut ludzie wstrzymywali oddech, by nie tylko z uwagą wysłuchać jej opowieści, ale by śledzić każdy gest, drgnienie, oddech. W tej scenie traciła siebie (oczywiście, że świadomie) i stawała się tą drugą. To była Zośka. W swej śmieszności, bezradności i tragizmie. Wołająca niemym krzykiem o pomoc.
Odejdźmy jednak na chwilę od teatru, bo choć mówimy o aktorce, bez wątpienia wyjątkowej, to przecież Jaga była przede wszystkim Jagą.

Z kimkolwiek bym nie rozmawiał, ze wszystkich ust powtarzało się: „pełna ciepła”, „pełna uśmiechu”, „pełna piękna” (to ostanie chyba najczęściej). Tak można by najkrócej opisać Jagę.
Najkrócej nie znaczy pobieżnie, bo któż z nas nie chciałby aby tak piękne epitety opisywały naszą osobę. Ci, którzy żyli z nią bliżej, dodaliby z pewnością jeszcze jedno określenie, ale jakże trafnie oddające jej osobowość.
Kolorowa.

Nie mówię tu tylko o wielobarwności jej duszy, choć to na pewno wyróżniało ją na tle innych ludzi.
Chcę wspomnieć o tym, że była mistrzynią stylu, która z taką klasą i odwagą dobierała kolory, iż patrzyło się na nią, jak na najpiękniejszego motyla.

Żółcienie, fiolety, brązy, niebieskości, zielenie. Wszystko rewelacyjnie współgrające ze sobą, z porą roku i jej aktualnym nastrojem. Kiedy patrzyło się na Jagę, wszystkie smutki i zmartwienia, przynajmniej na chwilę usuwały się w kąt, ustępując miejsca pogodzie ducha i uśmiechowi. Zarażała swoją siłą i optymizmem, zawsze dążąca do celu z wytrwałością i uporem godnym jej zodiakalnego Barana. Jaga to kobieta, która na nowo zdefiniowała dobę. Zawsze miała czas dla każdego, kto o ten czas ją poprosił. Zawsze gotowa wysłuchać, zawsze gotowa poradzić i nigdy nie bojąca się o radę poprosić.

Los sprawił, że szczególnie w ostatnich spektaklach byłem blisko niej na scenie, aż w końcu w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Agaty Biziuk, miałem wielką przyjemność zostać jej synem. Był to związek trudny, bo i matka grana przez Jagę była trudną personą. Hektolitry tekstu, obwiniającego syna o wszystko, o co tylko można człowieka obwinić, wlewały się przez uszy do mojej głowy. Tembr głosu, który sobie wymyśliła do tej postaci i natarczywość, sprawiały, że wielokrotnie chciałem albo uciec, albo ją udusić. Majstersztyk pod każdym względem.

Ileż wspólnych spektakli, wyjazdów, prób po blady świt, wieczorów po spektaklach, rozmów istotnych i tych istotnych mniej. Wino, śpiew i taniec. Nie sposób tego wszystkiego zliczyć, a jednak wciąż za mało i chciałoby się więcej.

Słyszę dokładnie jej słowa w spektaklu „Halny – niebezpieczne sny” w reżyserii Andrzeja St. Dziuka, które przebijały się przez wszechogarniającą muzykę Józefa Skrzeka i jego przyjaciół. Słowa pełne mocy i wiary w życie.
„Ja nie chcę umierać! Ja wcale nie chcę umierać!”
W naszej pamięci będziesz zawsze żywa i pełna energii, mogącej zmieniać świat.

Kiedy to piszę, od momentu odejścia Jagi minęło kilka dni. Dni pełnych buntu i niezrozumienia.
Za wcześnie. Bez sensu.

Titubo, Wiedźmo z Makbeta, Korowiowie, Pani Stöhr, Gertie, Zośko Wariatko, Romantyku – Szatanie, Pani Zadarlecka, Eremito, Pani Hitz, Mamo i wszyscy inni, którzy dzięki Jadze żyliście...

Żegnajcie.

A Tobie, która ich stworzyłaś i nas tworzyłaś lepszymi ludźmi...

Dzięki.
Andrzej Bienias".

oprac. pk/ zdj. Piotr Korczak
Więcej na temat
komentarze
reklama
reklama