Wystawa fotografii Adriana Spuły

Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00

Już w najbliższy piątek 16 listopada w Antykwariacie "Abecadło" przy ul. Kościuszki 18 w Krakowie odbędzie się wernisaż wystawy fotografii Adriana Spuły Zdjęcia będzie można zobaczyć podczas wernisażu i w sobotę 17 XI br.

Martwe drzewa i kamienie. Odbitki stykowe z negatywów 4x5 cala. Szarość i czerń. Reszta to czekanie; na porę roku, światło, na równy oddech – by błądzić po chaszczach i zapuszczonym lesie. Często dwie, trzy fotografie na cały dzień. Zdarza się, że nic.

Potem godziny spędzone w ciemni, i to grzebanie w czerni, sprawdzanie, na ile mogę sobie pozwolić (nie doświetlić, nie dowołać), by kontur rzeczy pozostał jeszcze rozpoznawalny. Bo tutaj światło jest niejasne, szare, a czasem wręcz smolisto - czarne.

Przypomina wtedy pulsującą ciemność nocnego nieba (zamilkłe usta z wiersza Nelly Sachs).

Fotografia bywa nazywana światłoczułym lustrem. Nigdy jednak nie odbija rzeczywistości w skali 1:1. Tak jak w niektórych kamerach – to pierwsze lustro podczas naświetlania podnosi się i pozwala, by światło powoli jak w klepsydrze przesypało się do naszego wnętrza. Co tam spotka?

Czy przemieni się w srebro? Pęknięcie na murze, kształt gałęzi drzewa, światło na skale – to też zwierciadła. Choć patrząc w nie, nie widzimy swej twarzy – odbijają emocje, uczucia, a czasem coś, czego nie potrafimy nazwać, ale czujemy: mieszka i rezonuje wtedy w nas.

Fotografia potrafi ponieść to „lustro” dalej, jednak stawia nie lada wymagania (nie wystarczy mieć światłoczuły film, trzeba mieć światłoczułe serce), bo tylko wtedy te przeżycia mogą stać się również udziałem widza przeglądającego się w odbitce na wystawie.

Dlaczego technika analogowa? Najprostszą odpowiedzią jest to, że daje mi ona po prostu więcej radości. Ale chodzi o coś więcej; cały proces, od fotografowania, przez pracę w ciemni, aż po ręczne docinanie passe-partout, jest formą ceremonii.

W ciemni, pod powiększalnikiem negatyw otwiera zamknięte światło. Na wystawie ramka zamyka otwartą ciemność. Jako fotograf towarzyszę tej drodze światła i staram się celebrować każdy z jej etapów.

Pamiętam z dzieciństwa pierwszą noc w ciemni urządzonej przez rodziców w domowej łazience; chwilę, w której przy skąpym czerwonym świetle na zanurzonej w kuwecie kartce papieru pojawiał się obraz.

Było to przeżycie tak silne, że do dziś fotografia więcej ma dla mnie wspólnego z wywoływaniem duchów niż z surową dokumentacją. Fotografując w Beskidach, Czarnohorze czy jednej z Jurajskich Dolin, nie chodzi mi więc o rzeczywisty wygląd przyrody, ale o jej intymną naturę, o esencję.

Mówiono nam, że jest jakieś centrum, wokół którego wszystko się obraca, że jest jakiś koniec, na którym skryto odpowiedzi, źródło, gdzie zdradza się tajemnice i sens. Tymczasem wygląda na to, że wszystko mieści się we wszystkim.

Tego nauczyła mnie Fotografia. Tutaj rzeźba góry i struktura liścia mają taką samą wielkość, egzotyczny pejzaż może być równie atrakcyjny co widok z własnego okna; na negatywie zamieszkują na tych samych prawach, a jeśli pójdziemy krok dalej, odrzucimy kadrowanie i skopiujemy obraz stykowo (gdzie odbitka i negatyw mają taki sam rozmiar), zobaczymy to wyraźniej; zamilkłe usta, szarość i czerń, karton papieru z poczerniałym metalem srebra.

źródło: Tomasz Cichocki

Więcej na temat
komentarze
reklama
reklama