Wszystko o mistrzu świata. Wywiad z Dawidem Kubackim
Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00
- Potrzebne są mi przede wszystkim zdrowie i siła do ciężkiej pracy. No i może jeszcze trochę szczęścia się przyda, a na resztę już zapracuję - mówił Dawid Kubacki w wywiadzie do Almanachu Nowotarskiego. I szczęście nadeszło – w piątek sportowiec związany z Nowym Targiem i Szaflarami został mistrzem świata.
Poniższy wywiad został opublikowany w 22. Almanachu Nowotarskim wydanym przez Podhalańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Nowym Targu w 2018 r.Pierwszy medalista olimpijski z Nowego Targu - wywiad z Dawidem Kubackim
W ramach kontynuacji zapoczątkowanego w 21. Almanachu Nowotarskim cyklu wywiadów z ludźmi wywodzącymi się z naszego regionu, którzy osiągnęli sukces, przedstawiam czytelnikom Almanachu Nowotarskiego wywiad z Dawidem Kubackim – skoczkiem narciarskim, pierwszym medalistą olimpijskim pochodzącym się z Nowego Targu. Z Nowego Targu wywodzi się ponad 40 olimpijczyków. W tym sensie można określić, że jest to miasto „olimpijskie”, szczególnie jeśli przeliczy się ilość olimpijczyków na liczbę mieszkańców. Prawie wszyscy z wyjątkiem Stanisława Piłata, który jako bokser był na olimpiadzie w Berlinie w 1936 r., startowali w sportach zimowych, a większość z nich to hokeiści. Starty nowotarżan w olimpiadach zapoczątkował w 1928 r . w Sankt Moritz w bobslejach (!) kapitan Jerzy Michał Łucki. W 2018 r. w Pjongjang w Korei Południowej nowotarżanin Dawid Kubacki startował w skokach narciarskich i został brązowym medalistą. W ten sposób w dyscyplinie, której historia w NT jest starsza niż hokej, pierwszy nowotarżanin zdobył olimpijski medal.
Tradycja skoków narciarskich w Nowym Targu jest o tyle ciekawa, że zapoczątkowana została w latach międzywojennych, na jedynych w świecie należących do społeczności żydowskiej skoczniach narciarskich, na położonym na Kowańcu osiedlu Robów. Poprzednicy Dawida, do których należeli m.in. Franciszek Kłaput, Zbigniew Klimowski, Aleksander Stołowski czy bracia Huziorowie, mogą być dumni ze swojego następcy. Mając nadzieję, że Dawid Kubacki nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w skokach narciarskich, a słowa multimedalisty Kamila Stocha mówiące że Dawid „ze skoczka lata stał się skoczkiem na lata” okażą się prorocze, zachęcam do lektury przeprowadzonego przeze mnie wywiadu. Za pomoc i wsparcie podczas opracowywania tekstu serdecznie dziękuję Państwu Magdalenie i Januszowi Chowańcom – właścicielom Restauracji „Czarna Owca” na Nowej Targowicy w Nowym Targu. Dziękuję również Panu Tadeuszowi Mieczyńskiemu – właścicielowi i redaktorowi naczelnemu serwisu internetowego skijumping.pl za udostępnienie fotografii.
Zostałeś postacią historyczną – jesteś pierwszym medalistą Igrzysk Olimpijskich pochodzącym z Nowego Targu. Jak się z tym czujesz?
Dawid Kubacki: - Ciężko jest mi się czuć postacią historyczną, bo szczerze mówiąc, dopiero teraz mnie uświadomiłeś, że jestem pierwszym medalistą olimpijskim z Nowego Targu. Cieszę się, ale nie jest to coś czym będę się dowartościowywał, bo prawdę mówiąc nawet nie patrzyłem na ten wynik pod kątem historycznym. Myślę, że jeszcze przyjdzie czas, w którym może ja, a może ktoś inny będzie analizował to z perspektywy czasu. Na razie uważam, że nie przeszedłem do historii, bo jeszcze po tym świecie stąpam. W głowie cały czas jest to, co jeszcze przede mną, to, co mogę zdobyć i to nad czym trzeba pracować. Szczerze mówiąc, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w tym sporcie, mam coś więcej do zrobienia. Moje myśli bardziej dążą w tym kierunku, a nie w tym, co już za mną.
Pytanie, które muszę zadać - jak to się wszystko u ciebie zaczęło? Mieszkałeś „na Skarpie” i tam była jakaś przydomowa skocznia? Jak to u ciebie wyglądało? Skąd wzięła się taka pasja?
D.K.: - Myślę, że wszystko właśnie się zaczęło „na Skarpie” od pierwszych zjazdów na nartach, zwykłych zjazdówkach, po okolicznych górkach, na które zabierali mnie rodzice. Tak zaczęła się moja przygoda z nartami. A same skoki zaczęły się już później, gdy dogadałem się z pochodzącym z Nowego Targu trenerem Zbyszkiem Klimowskim. Zapisałem się do niego do klubu. Zabierał mnie na treningi i wtedy zaczęła się moja przygoda ze skokami. Wcześniej po tych górkach na osiedlu „na Skarpie”, tego nie można było tego nazwać skokami ani uprawianiem sportu. Wtedy pojechałem na pierwszy trening, dostałem sprzęt i poszedłem zjeżdżać spod progu, żeby przyzwyczaić się do tych długich nart. Dalej to już sukcesywnie od pierwszego skoku na najmniejszej dwudziestometrowej skoczni, a następnie wraz z wiekiem i rozwojem umiejętności przechodziło się na większe skocznie, i tak ta kariera się rozwijała.
Pamiętasz moment, w którym doszedłeś do wniosku, że skoki mogą z pasji stać się twoim sposobem na życie i że chcesz iść dalej w tym kierunku?
D.K.: - Nie mogę odnaleźć w głowie momentu takiej decyzji, bo wydaje mi się, że po prostu od samego początku chciałem być związany ze skokami. Nie było podziału na pasję i sposób na życie, tylko po prostu to było coś co kochałem robić i tego się trzymałem, nawet mimo gorszych momentów. Pamiętam, że był taki moment w mojej karierze, gdy rodzice naciskali, żebym już może dał sobie spokój ze skakaniem, bo po prostu mi nie szło i nie było widać w tym kierunku żadnych perspektyw. Rodzice uważali, że należałoby się zastanowić co chcę dalej w życiu robić i przestać się bawić. Ale ja jednak byłem uparty – powiedziałem że nie przestanę i postawiłem na swoim. A teraz mogę powiedzieć, że wychodzi na to, iż podjąłem dobrą decyzję
Arch. Podhale24.pl
Kto był twoim pierwszym idolem, osobą, która zainspirowała cię do skakania?
D.K.: - Nigdy nie miałem idola za którym chciałbym ślepo gonić, podążać i podglądać wszystkie jego ruchy. To, że zachciałem skakać na nartach było chyba pod wpływem zobaczenia w telewizji bodajże Funakiego (Kazuyoshi Funaki – japoński skoczek narciarski, trzykrotny medalista olimpijski z 1998 r. – przyp. red.), chociaż to już tak dawno było, że nawet ja tego dokładnie nie pamiętam (śmiech). Ale jako dziecko, to pamiętam dobrze, zrobiłem awanturę w stylu „ja też tak chcę!” i po tym incydencie rodzice nie mieli wyjścia, znaleźli kontakt do trenera Klimowskiego i tak trafiłem na skocznię. Później miałem jeszcze kilku różnych, może nie idoli, ale autorytetów, z których starałem się czerpać jak najwięcej dobrych cech, które uważałem, że są godne naśladowania. Jednak nigdy nie miałem kogoś, kogo chciałbym ślepo naśladować.
Kogo mógłbyś wymienić jako swój pierwszy wzór do naśladowania w skokach?
D.K.: - Długo by wymieniać, ale na pewno był to Adam Małysz, który jako zawodnik światowej klasy odnosił bardzo duże sukcesy. Stał się naturalnym, niepodważalnym autorytetem dla takiego młodego zawodnika jak ja. Pokazywał, że skromnością i pracowitością można dużo osiągnąć. Poza tym nie obnosił się ze swoimi sukcesami, tylko wytrwale jeszcze ciężej pracował, szukał co może jeszcze zrobić lepiej. Myślę, że to są te cechy, które wtedy mi tak u niego imponowały, bo są niezwykle ważne w sporcie.
Kolejnym wzorem do naśladowania, co może być dla niektórych dziwne, był dla mnie Robert Mateja, bo on też długie lata skakał na niezłym poziomie. Zdarzały mu się gorsze występy, ale był w tym wszystkim uparty. Wiedział, że kocha skoki i to po prostu robił mimo wszystko. A dla mnie również ten upór okazał się być ważny, (bo gdyby nie mój upór, nie rozmawialibyśmy teraz tutaj), żeby sobie nie dać wmówić, że nie ma sensu tego dalej robić. W tej chwili autorytetów też jest dużo. Na naszym podwórku jest Kamil Stoch, a poza nim to większość chłopaków z czołówki pucharu świata ma w sobie coś, co warto naśladować, z czego warto czerpać.
Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że dla każdego młodego sportowca ważna jest postać trenera-wychowawcy, którym w twoim przypadku był Zbyszek Klimowski?
D.K.: - Całkowicie się z tym zgadzam! Z trenerem ma się zupełnie inną więź niż na przykład z nauczycielami. Zupełnie inaczej to wygląda. Jadąc na trening, a wiadomo, że zajmuje to sporą część dnia, spędzam ten czas właśnie z trenerem. Ten kontakt różni się od kontaktów w szkole, jest bardziej indywidualny. Tutaj nie ma całej klasy, gdzie jest się tylko jedną z trzydziestu osób oraz trzeba zrobić taki i taki temat. Pamiętam z tych pierwszych treningów, że trener Klimowski ma bardzo dobry kontakt z dziećmi. Potrafi tymi zajęciami dzieci zaciekawić. Nie był to trening na zasadzie „dobra, robimy trening i wracamy do domu”. Te treningi były ciekawe i za każdym razem po prostu się nam chciało, mimo, że nieraz wysiłek był naprawdę duży. Trener potrafił nas zaangażować, a jego podejście do treningów bardzo dużo nam dało. Bez takiego wsparcia szybko mogło nam się znudzić i mogliśmy przejść do uprawiania innej dyscypliny sportu. Gdyby te treningi miały być tylko ciężką pracą i niczym więcej, chociaż wiadomo, że na takich zajęciach trzeba się też spocić, o rezygnację byłoby łatwo. A nas po prostu cieszyło wykonywanie tych ćwiczeń i poleceń.
10 lat temu trener Apoloniusz Tajner powiedział w Zakopanem do mojego Taty, ówczesnego burmistrza Nowego Targu, że „Dawid to wielki talent, ma piekielne odbicie i ze swoją pracowitością daleko zajdzie”. Czy było więcej osób, które w ciebie wierzyły?
D.K.: - Zaskoczyłeś mnie, chyba nigdy nie słyszałem tego osobiście od prezesa Tajnera. Na pewno były takie osoby, chociaż w tej chwili nie potrafię przywołać ani jednego nazwiska, ani konkretnej takiej sytuacji. Byli ludzie, którzy mówili, że to mi dobrze wychodzi, mam szansę i żebym dalej ciężko pracował. Pamiętam za to sytuację odwrotną, którą teraz wspominam, śmiejąc się. Tata trenera Klimowskiego po jakimś czasie, gdy nie trenowałem już w klubie jego syna, przyjechał wraz z nim na mój trening na skocznię. Kiedy mnie zobaczył, to od razu stwierdził, że jest bardzo zdziwiony moimi skokami, bo gdy widział mnie na treningach, gdy byłem dzieckiem, to prędzej myślał, że skończę jako zawodnik sumo, a nie skoczek (śmiech). Tak mnie krótko podsumował (śmiech).
Miałeś jakiś przełomowy moment w swojej karierze? W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że był to moment, gdy odsunięto cię do Kadry B i tam zmieniłeś swój styl skakania.
D.K.: - Jak najbardziej, nadal tak uważam. To był moment w którym byłem ukształtowanym zawodnikiem, ale odsunięcie do Kadry B, gdzie pracowałem z Maćkiem Maciusiakiem i Wojtkiem Toporem, zmieniło u mnie bardzo wiele. Powiedzieli mi, co według nich jest źle, co należy poprawić, nad czym możemy popracować. Stwierdzili, że albo się bierzemy do roboty i chcemy to wszystko zmienić, albo dalej będę przeciętny. W tym momencie zaczęliśmy ciężką pracę. Pracowaliśmy razem tylko rok, ale ten rok był dla mnie znaczący. W tym okresie zmieniłem technikę skakania i styl. Dzięki temu, że oni dali mi taką szansę, podpowiedzieli, co muszę drastycznie zmienić, żeby wejść na wyższy poziom, znalazłem się w kadrze Stefana Horngachera i teraz jestem tutaj w tym miejscu. Gdyby nie tamta współpraca, to mogło by to wszystko zupełnie inaczej wyglądać.
Sportowe sukcesy to na drodze kariery ważna sprawa. Kiedy przyszedł twój pierwszy ważny moment, który do dzisiaj pamiętasz? Pamiętasz jakiś swój młodzieżowy sukces?
D.K.: - Z dziecięcych lat pamiętam, że jeszcze zanim Adam zaczął odnosić sukcesy, to skakałem jako dziecko na najmniejszych skoczniach. W mojej grupie wiekowej było 3-4 chłopaków, bo wtedy jeszcze nie było tyle dzieci chętnych do skakania, przez co moja grupa była bardzo mała. W tamtym czasie zawody kończyłem na drugim miejscu, bo zawsze pewien mój kolega „przeskoczył” mnie o pół metra. Koniec końców zacząłem jednak odnosić sukcesy. Pierwszy, jaki w ogóle mam, pochodzi z ligi szkolnej za kombinację norweską.
Twój wyjątkowy moment – pierwsze podium zimowe w Pucharze Świata w Obersdorfie. Jak je wspominasz?
D.K.: - Na pewno wspomnienie jest jak najbardziej radosne, chociaż lało wtedy jak pieron! (śmiech) Cieszyłem się wtedy, bo to był taki kroczek do przodu. To sukces na który długo czekałem, naprawdę ciężko pracowałem i sporo pracy włożyłem, żeby się do tego podium „dopchać”. Tym bardziej było to dla mnie radosne zaskoczenie, że to podium zdobyłem na konkursie Turnieju Czterech Skoczni. Powoli spełniają się marzenia. To o tyle dziwne uczucie, że człowiek cieszy się, ale czuje niedosyt, bo skoro było to trzecie miejsce, to jeszcze chciałoby się to oczko wyżej i wyżej wskoczyć.
Letnie skakanie – to dla ciebie tylko urozmaicenie przerwy przed zimowym cyklem czy również ważny element przygotowania do właściwego sezonu? Pytam, bo widać, że na igielicie dobrze ci idzie. W 2017 r. wygrałeś cały cykl Letniego Grand Prix.
D.K.: - Skoki letniego Grand Prix są przeze mnie zawsze traktowane jako normalne zawody. Uważam, że jadąc na konkurs, niezależnie od tego czy jest to zima czy lato, trzeba dać z siebie 100%. Warto pamiętać o tym, że gdyby zawody letnie traktować po macoszemu, to w listopadzie budzimy się w sytuacji, w której nie startowaliśmy przez 6-7 miesięcy. A nagle mamy start i trzeba coś z tym zrobić. To jest też taka psychologiczna zagrywka, ale bardzo ważna. Na każdym konkursie trzeba walczyć na 100% i nie ma taryfy ulgowej. Jedyna różnica między letnimi i zimowymi konkursami polega na tym, że latem mogę podchodzić do tych konkursów bardziej zmęczony i wyeksploatowany, bo mamy inny cykl treningowy. Wtedy to już jest decyzja trenera, czy odpuścić któryś trening, by dać czas organizmowi zawodnika się zregenerować, czy ten konkurs nie jest aż tak ważny, więc można do niego podejść bardziej zmęczonym. Podejście psychiczne jest na każdych zawodach takie samo. Po prostu trzeba dać z siebie wszystko to, co akurat możemy.
Wiem, że twoje hobby też wiąże się z lataniem. Ponoć gdy jesteś w domu, to można cię często spotkać na nowotarskim lotnisku.
D.K.: - Często czy nieczęsto, to akurat trudno powiedzieć, bo na pewno nie bywam tam tak często jakbym chciał, ale zdarza się. Można mnie tam spotkać. Modelarstwo to dla mnie tak samo wielka pasja jak skoki, z tym, że skoki mogłem wcześniej zacząć, bo miałem do tego warunki, a modelarstwo w tamtych czasach było na tyle drogim sportem, że nie było mnie stać ani na modele, ani aparaturę. Miałem wtedy podstawowe modele do sklejania i tym się „bawiłem”. Dopiero w momencie gdy samemu zacząłem zarabiać pieniądze, mogłem powoli zacząć pozwalać sobie na jakieś bardziej skomplikowane modele i większą zabawę w tym kierunku. Mogę śmiało powiedzieć, że ta pasja siedzi we mnie od bardzo dawna i raczej się z niej nie wyleczę, bo jest to w moim przypadku choroba nieuleczalna (śmiech)
Traktujesz to jako pewnego rodzaju odprężenie i odstresowanie?
D.K.: - Odprężenie – dokładnie tak bym to nazwał. Miło spędza się tam czas. Wiem, że mogę śmiało pojechać na lotnisko, przebywać na świeżym powietrzu, spotkać się ze znajomymi modelarzami i po prostu totalnie odciąć się od skoków i wszystkich rzeczy, które zaprzątają mi głowę na co dzień. Dodatkowo zimą, gdy nie ma możliwości latania na lotnisku, bo jest to raczej okres nielotny, mogę się spełniać w tej pasji, bo zaszywam się w piwnicy i sobie przy tych moich modelach dłubię. Taki odpoczynek psychiczny od ciężkiej pracy i ciągłej rywalizacji też się przydaje. Modelarstwo to moje hobby, ale mogę śmiało powiedzieć, że pomaga mi stawać się lepszym zawodnikiem w skokach.
Skąd w ogóle wzięła się ta pasja?
D.K.: - Myślę, że z podobnych powodów jak skoki. Po prostu od dziecka gdzieś podświadomie ciągnęło mnie do lotnictwa i zawsze mnie to interesowało. Na latanie samolotami w tamtym czasie nie miałem najmniejszych szans, dlatego szukałem alternatywy dla prawdziwego lotnictwa. Odnalazłem się w modelarstwie, bo tam mogłem nawet z kartonu wydłubać jakiś samolot, byleby latał. A teraz już widzę, że z modelarstwem się zżyłem i czuję, że pozostanie ono ze mną do końca życia. Nawet gdy przestanę kiedyś skakać, to wiem, że latać będę nadal.
Miasto Nowy Targ zafundowało ci kurs szybowcowy. Kiedy będzie można zobaczyć cię w szybowcu nad Nowym Targiem?
D.K.: - Powoli klarują mi się jakieś plany, od przyszłego tygodnia chcę ruszyć z kursem teoretycznym, bo to jest coś co do tej pory najbardziej nas powstrzymywało. A mówiąc nas, mam na myśli też Kamila Stocha, bo on też chciałby zrobić licencję szybowcową! Do tej pory brakowało nam czasu, nasze wolne dni nie pokrywały się z kursami i w tym tkwił największy problem. Teraz jednak udało nam się dograć terminy i ruszamy z kursem teoretycznym. Po cichu przyznam, że mam nadzieję, że w wakacje będę miał już uprawnienia do latania.
Adam Małysz po zakończeniu kariery sportowej został rajdowcem – z powodzeniem startował w Rajdzie Dakar. Czy możemy się spodziewać, że Dawid Kubacki zostanie pilotem samolotowym? Myślałeś kiedyś o tym?
D.K.: - Formalnie, w momencie gdy zdobędę licencję, to będę już pilotem. Nie mam konkretnych planów co chciałbym osiągnąć w lotnictwie, ale zawsze mnie w tym kierunku ciągnęło i zobaczymy co z tego wyniknie. Kurs szybowcowy był dla mnie naturalnym pierwszym krokiem, żeby nauczyć się latać i zaznajomić się z przebywaniem w powietrzu. Czy później będę robił dalsze licencje, to już czas pokaże. Dużo zależy też od przebiegu dalszej kariery w skokach, bo jednak zdobywanie uprawnień w lotnictwie wymaga zainwestowania dużej ilości wolnego czasu.
Przed skokami robisz znak krzyża. Gdy jesteś w Nowym Targu, można cię spotkać w kościele NSPJ. Jest to wymowne świadectwo człowieka wierzącego. Czym jest dla ciebie wiara w życiu i w sporcie?
D.K.: - To że żegnam się przed skokiem, to jest jedno. Jestem człowiekiem wierzącym, chodzę do kościoła i nie wstydzę się tego. Staram się być przede wszystkim dobrym człowiekiem. Myślę, że wiara to coś, co wyniosłem z domu, coś czego rodzice mnie nauczyli i z czym się utożsamiam. Wiara uczy nas systematyczności. Myślę, że to jest bardzo ważne w moim przypadku, bo nawet zwykłe zmówienie „zdrowaśki” wieczorem wymaga minimalnej, ale jednak inwestycji energii i zaangażowania. Dobrze jest też mieć świadomość, gdy siedzi się na belce startowej, że ktoś z góry nad nami czuwa.
Jesteś mocnym i stabilnym punktem naszej drużyny. Jakie relacje w niej panują? Z kim się przyjaźnisz? Z kim masz najlepszy kontakt?
D.K.: - Myślę, że wszyscy jesteśmy zżyci i nie ma u nas sporów ani negatywnych emocji. Wiadomo, że czasami, gdy spędzamy ze sobą za dużo czasu, to zdarzy się, że trochę się nawzajem denerwujemy, ale cały czas pamiętamy, o tym, że chociaż każdy z nas pracuje na swój indywidualny sukces, to przede wszystkim jesteśmy drużyną. A drużyna musi być mocna, bo jeżeli drużyna nie będzie mocna, to trudno osiągnąć, żeby pojedyncze ogniwa były mocne. Będąc w tej grupie, cały czas jeden podciąga drugiego do góry. Nie tylko zawodnicy, ale ogólnie jako cały sztab czujemy się trochę jak rodzina, bo w końcu widzimy się pewnie z 300 dni w roku!
W sezonie 2017/2018 swoimi wynikami wszedłeś do światowej czołówki skoków. Jakie cele stawiasz sobie na następny sezon?
D.K.: - Głównym celem jaki sam sobie stawiam jest ciągłe doskonalenie się, cały czas pracuję, żeby być wyżej, żeby być coraz lepszym. Nie lubię sobie stawiać celów typowo wynikowych, np. teraz skończyłem Puchar Świata na 9 miejscu, a w przyszłym roku chcę być piąty. Uważam, że jest to niepotrzebne wywieranie na siebie dodatkowej presji, bo tak naprawdę na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Ja decyduję o tym, jak będę pracował, ale na to jaki będzie wiatr, jak będą inni skakali, nie mam wpływu. Głównym moim celem jest ciężka praca nad sobą, nad techniką, umiejętnościami i psychiką, bo to jedyna droga do wejścia na szczyt. Wolę skupić się nad tym, co mogę zrobić, żeby się tam dostać, niż tylko myśleć o tym żeby tam wejść.
Po tak wyczerpującym sezonie należy się wam odpoczynek. Będziecie mieli chwilę wolnego dla siebie? Jak wygląda wasz dalszy harmonogram?
D.K.: - W zeszłym roku po zakończeniu sezonu mieliśmy 1.5 tygodnia przerwy i zaczęliśmy kolejne treningi. W tym roku na razie nie było jeszcze w ogóle przerwy. Po przylocie z ostatniego konkursu mieliśmy 2 dni na delikatny odpoczynek, a następnie od razu przeszliśmy do dalszych ciężkich treningów. Teraz mamy luźniejszy tydzień na regenerację, a od kolejnego tygodnia znowu ruszamy z pracą, bo w naszym wypadku regularna praca przez cały rok pozwala utrzymać wysoką formę i ułatwia starania by być jeszcze lepszym. Nie mamy czasu na dłuższą przerwę po sezonie, bo wtedy musielibyśmy zaczynać całe przygotowania od nowa. Lepiej więc kontynuować pracę z krótkimi przerwami, niż zrobić jedną długą przerwę, a później zaczynać wszystko od początku. W ten sposób odpada nam czas, w którym trzeba byłoby odbudowywać swoją dyspozycję fizyczną. Nie mamy zbyt dużo czasu na odpoczynek, ale nasze treningi i regeneracja są tak poustawiane, żebyśmy mieli szansę być cały czas w wysokiej dyspozycji, a jednocześnie nie byli zmęczeni. Myślę, że ten sposób przygotowania bardzo dużo nam daje, bo mimo licznych startów w tym sezonie, od początku aż do samego końca byliśmy gotowi do walki na 100%.
Skoki narciarskie to sport niosący ze sobą dużo ryzyka. Jaki wypadek zapamiętałeś najbardziej?
D.K.: - Było trochę wypadków i upadków w latach młodszych, ale teraz na tym poziomie wypadki są raczej rzadkością, niemniej jednak ryzyko jest w jakiś sposób wkalkulowane w ten sport. Wierzymy jednak w swoje umiejętności, nawet gdy momentalnie w trakcie skoku zmienią się warunki, czy też zdarzy się jakaś usterka techniczna, to poradzimy sobie z tym. Poza tym na skoczni nie ma już czasu na myślenie w ten sposób, trzeba być maksymalnie skupionym i mieć głowę wolną od takich myśli. Z moich upadków, pamiętam ostatni na Pucharze Świata w Niżnym Tagile w Rosji, gdzie zaskoczył mnie nagły boczny wiatr i zaliczyłem dosyć spektakularny upadek. Na szczęście skończyło się bez większych konsekwencji, tylko na obitej tylnej części ciała (śmiech).
A same treningi niosą ze sobą jakieś ryzyko kontuzji?
D.K.: - Na pewno ze względu na specyfikę sportu treningi są obciążające dla stawów i nie da się tego uniknąć w żaden sposób. Trzeba jednak umiejętnie dobierać obciążenia, tak aby miał one dobry wpływ na mięśnie, a nie były niszczące dla stawów. Musimy jednak pamiętać, że pracujemy mocno nogami, przez co odpada np. granie w piłkę nożną. Nie chodzi tutaj nawet o faule czy przypadkowe kopnięcia, tylko o zwyczajne skręcenie kostki po złym ułożeniu nogi w trakcie gry. Dlatego z gier zespołowych na rozgrzewkę, zostaje nam praktycznie tylko siatkówka, ale i tak na nieco zmodyfikowanych zasadach. Staramy się unikać sytuacji w których mogłyby się przydarzyć kontuzje. Wszędzie trzeba uważać na to co się robi, bo jedną głupią sytuacją można zaprzepaścić miesiące treningów, co w sporcie jest bardzo długim czasem, bo odbudować się nie jest łatwo.
Kim byłby Dawid Kubacki, gdyby nie został skoczkiem?
D.K.: - Akurat ostatnio się nad tym zastanawiałem! Wydaje mi się, że gdybym nie trafił na skocznię, to pewnie poszedłbym w kierunku mechaniki, bo to też od zawsze mnie ciągnęło. Może bardziej zainteresowałbym się lotnictwem i zostałbym pilotem? Trudno teraz jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę, że wszystko zależałoby od tego jakie akurat miałbym możliwości, ale na 90% poszedłbym w którymś z tych kierunków.
Zdobywając medal olimpijski „wyskakałeś” sobie sportową emeryturę. Czy myślałeś już czym będziesz się zajmował po zakończeniu kariery?
D.K.: - Nie tworzyłem jeszcze planów, ale wiem, że chciałbym być cały czas w tym sporcie, bo jest to coś co kocham. Zrobiłem kurs trenerski na swojej uczelni AWF w Katowicach, więc myślę, że po zakończeniu kariery będę się mógł w tym spełniać, ale nie robiłem jeszcze jakichś konkretnych planów. To co mam teraz w głowie, to takie „wyjścia awaryjne”, żeby ewentualnie mieć jakąś inną możliwość, gdyby coś poszło nie tak, po to też zrobiłem kurs. Myślę, że ze swoim doświadczeniem sprawdziłbym się jako trener grup młodzieżowych albo asystent. To ile daje doświadczenie najlepiej widać na przykładzie Adama Małysza. Wrócił do skoków, pomaga nam wszystkim, a jego doświadczenie naprawdę dużo daje. Patrząc na niego mam nadzieję, że kiedyś też będę mógł tym moim doświadczeniem się podzielić.
Masz jakąś swoją ulubioną skocznię, ulubione zawody?
D.K.: - Z ulubionych skoczni, to na pewno muszę wymienić Zakopane, bo jest to skocznia na której się wychowałem, a konkursy Pucharu Świata są tutaj wyjątkowe. Atmosfera, która panuje na skoczni jest nie do opisania. Daje nam ona zastrzyk pozytywnej energii i jest to coś, co na długo zapada w pamięć. A co do skoczni, to każda jest fajna, o ile się dobrze skacze. To jest taka nasza reguła. Lubię też skocznie mamucie, bo to inny rodzaj skakania, który pozwala nam się poczuć trochę tak jak ptaki. Tam tego lotu jest więcej niż normalnie. Może tylko nie lubię „mamuta” w czeskim Harrachovie . Tam akurat już bym nie chciał wracać, bo jakoś jej miło nie wspominam.
Czy to prawda, że kibice z Polski są najlepsi na świecie i można ich spotkać wszędzie? Wiem że masz wielu fanów m.in. w mojej rodzinie.
D.K.: - Myślę, że jest w tym dużo prawdy, bo gdziekolwiek byśmy nie byli na zawodach, to zawsze się znajdą polscy kibice. Niezależnie czy zawody są w Rosji, Kazachstanie, Japonii czy też Korei, to wszędzie nasi kibice są i nas dopingują. Będąc na skoczni bardzo łatwo można rozpoznać polskiego kibica. Oni cieszą się skokami, dopingują wszystkich, zawsze są ubrani w narodowe barwy, dzięki czemu też łatwo ich dostrzec. Kontrastuje to z kibicami z innych krajów, których doping jest mniej żywiołowy, bardziej stonowany. Polskie kibicowanie jest zawsze radosne i szczere. Oczywiście w innych krajach też są tacy kibice, ale jest ich zdecydowanie mniej.
Czyli odczuwasz to wsparcie na skoczni?
D.K.: - To wsparcie jak najbardziej jest odczuwalne na skoczni, ale później – w momencie, gdy jestem u góry, to staram się wyłączyć i całkowicie skoncentrować na skoku. Dopiero po wylądowaniu mogę się cieszyć tym dopingiem i radością kibiców. Tak samo gdy kibice nam gratulują, dziękują za jakiś sukces lub proszą o autografy, dla nas to oznacza docenienie naszej ciężkiej pracy i człowiek dostaje wtedy bardzo dużo pozytywnej energii i motywacji.
Masz jakąś ulubioną dyscyplinę sportu poza skokami narciarskimi? Lubisz oglądać jakieś zawody lub też kibicujesz komuś?
D.K.: - Generalnie jestem człowiekiem, który woli coś zrobić niż oglądać. Z tego powodu nie mam konkretnych dyscyplin czy też zespołów, które chciałbym oglądać w telewizji. Od czasu do czasu obejrzę mecz piłki nożnej ze znajomymi lub też gdy jesteśmy na wyjeździe z kadry, to razem z kolegami czasami siadamy i oglądamy mecze. Nie jestem jednak osobą, która wyszukuje meczów. Raczej koledzy powiedzą: „Chodź, idziemy oglądać mecz”, to wtedy chętnie się dołączam.
Jako skoczek z pewnością musisz dbać o właściwą wagę. Kto zajmuje się twoim jadłospisem? Jak wygląda twoja dieta?
D.K.: - Zaskoczę cię, bo nie mam specjalnej diety! Próbowałem kiedyś współpracować z dietetykiem, ale nie przyniosło to zamierzonego efektu. Dla nas skoczków głównymi wyznacznikami są waga i samopoczucie. Na szczęście sam mogę te dwie sprawy kontrolować (śmiech). Bazując na tych dwóch elementach mogę sobie dobierać jadłospis i jeść to, na co akurat mam ochotę, oczywiście biorąc pod uwagę, że niektóre rzeczy nie są zalecane. Będąc w domu w trakcie jakiejś przerwy mogę normalnie jeść i tutaj nie ma żadnych większych przeciwwskazań. Sprawa komplikuje się nieco przed samymi zawodami, bo tam już zjedzenie czegoś ciężkostrawnego czy małowartościowego energetycznie może dać złe efekty, więc trzeba uważać. Plusem mojej wcześniejszej współpracy z dietetykiem jest to, że mam świadomość co jest wskazane, a czego powinienem unikać. Dzięki temu wiem co mogę wybrać np. w hotelu, w którym akurat jesteśmy zakwaterowani przed zawodami. Nie ma czegoś takiego, że mamy z góry narzucony program żywieniowy czy też przesadnie należy liczyć kalorie, bo to mocno obciążałoby nas psychicznie. Prawda jest taka, że wszystko można, ale trzeba wiedzieć kiedy na co można sobie pozwolić, by nie przesadzić.
A czy samemu lubisz gotować? Masz jakąś swoją ulubioną potrawę?
D.K.: - Nie, raczej nie jestem miłośnikiem gotowania. Jeżeli sytuacja już mnie zmusi, to coś sobie jestem w stanie ugotować, ale nie jest to moja pasja. Nie powiem też, żebym umiał to robić. Z tego co akurat znajdę w lodówce, coś się uda sklecić. Pamiętam, że kiedyś robiłem sobie tortillę i nie miałem akurat sałaty, a pasowało mi do niej coś zielonego, więc dodałem kiwi. I o dziwo była bardzo dobra! (śmiech) Od małego uwielbiam fasolkę po bretońsku, lubię też barszcz z uszkami, w ostatnim czasie polubiłem steki i burgery z dobrego wołowego mięsa, ale oczywiście rzadko mogę je jeść.
Jak wygląda standardowy dzień skoczka narciarskiego?
D.K.: - Zależy, czy jest to dzień w okresie zawodów, czy przerwy między sezonami. Przykładowo teraz mamy dosyć luźne dni, bo trenujemy z rana na siłowni albo na hali, a później jest czas na regenerację i swoje prywatne zajęcia. W późniejszym etapie, gdy zaczynają się obozy, to nasze dni są już bardziej zapełnione, bo mamy rano zajęcia na skoczni, później po południu siłownię lub halę, a czasami nawet jeszcze trzecie zajęcia wieczorem. Gdy zaczyna się sezon, to najczęściej wracamy po zawodach w niedzielę, w poniedziałek lub wtorek trenujemy, kolejny trening robimy w środę lub czwartek, a później to już wyjazd na zawody i tam lekki trening, kwalifikacje i konkursy w zależności od terminarza. W sezonie startowym nie ma praktycznie treningów na skoczni, czasami tylko uda się gdzieś upchnąć jakiś trening siłowy, a na więcej po prostu nie mamy czasu, zostają nam tylko serie próbne i treningi zapewnione przez organizatorów.
Obserwujesz co dzieje się w skokach juniorskich? Widzisz jakichś waszych potencjalnych następców?
D.K.: - Na pewno jakieś rozeznanie mam, bo razem z chłopakami śledzimy wyniki Pucharu Kontynentalnego czy FIS CUP, tylko że też ciężko jest być na bieżąco, gdy z powodu braku transmisji znamy tylko końcowy rezultat. Znamy jednak chłopaków, którzy tam skaczą. Po sukcesach sobie gratulujemy i rozmawiamy. Podobnie jest z żeńskimi skokami, nieraz zdarza się, że Puchar Świata kobiet i mężczyzn są połączone, więc gdy dziewczyny mają konkurs, to my mamy wolne i oglądamy jak sobie radzą.
Jak zachęcić dzieci do uprawiania tej pięknej, ale i trudnej dyscypliny?
D.K.: - Myślę, że jest sporo dzieciaków, które mają w sobie pasję do skoków i nie potrzebują specjalnej zachęty. W ostatnim czasie mam do czynienia z dzieciakami w klubie, który otworzył Kamil Stoch. Tam nabór był tak duży, że nie wszyscy załapali się na treningi, bo grupa byłaby za duża dla jednego trenera. Od tego roku będzie już drugi trener, więc większa ilość dzieci uzyska szansę na treningi. Patrząc na to co się tam dzieje, wydaje mi się, że chętnych dzieciaków nie zabraknie, więc sytuacja dla kadry w przyszłości nie jest zła.
W ostatnich sezonach bywały konkursy, co do których śmiało można stwierdzić, że zwycięstwo było kwestią szczęścia – dobrej pogody, czy chwilowego podmuchu wiatru. Jak to oceniasz jako zawodnik?
D.K.: - Szczęście w sporcie jest potrzebne. Niezależnie od tego z jak dyscypliną sportu mamy do czynienia, to szczęście jest zawsze jedną ze składowych sukcesu. Jeżeli chodzi o skoki narciarskie, to od zawsze szczęście odgrywało tam mniejszą lub większą rolę. Teraz mamy przeliczniki za wiatr i zmiany belek, co pozwala nam rozgrywać konkursy w miarę płynnie, bez zbędnego przeciągania czy odwoływania serii. Jest to dobre dla skoczków, bo nie trzeba powtarzać skoków po zmianie belki, ale też dla kibiców, którzy oglądając płynne zawody. Myślę, że dawniej w skokach trzeba było mieć jeszcze więcej szczęścia, a teraz jest to sprawiedliwsze niż wcześniej. Kiedyś gdy trafiło się w dobre warunki na zeskoku, to po prostu wygrywało się konkurs, a teraz czasami się okazuje, że skok najdalszy nie jest tym zwycięskim, bo jednak wiatr był zupełnie inny. Może te przeliczniki nie do końca są idealne, ale nie jestem osobą która by je krytykowała. Wiem, że jest zbyt dużo zmiennych i system ten nigdy nie będzie perfekcyjny. Piękny w tej dyscyplinie pozostaje fakt, że każdy konkurs to inna historia i wszystko się może zdarzyć. Nie jest to przewidywalne jak w innych dyscyplinach sportowych.
Czego najbardziej nie lubisz w swojej dyscyplinie, co cię najbardziej denerwuje?
D.K.: - Nie widzę takich rzeczy, które mógłbym negatywnie wypunktować w skokach. Czasami mam chwile, w których nie mam siły i nic mi się nie chce, bo jestem po prostu zmęczony. Wydaje mi się jednak, że to jest normalne w każdej dziedzinie życia. Gdybym pracował w jakiejś firmie, to pewnie też miewałbym takie dni. Jednak skoki to coś, co kocham, dzięki temu łatwiej jest przezwyciężyć takie chwile.
Trenerem naszej kadry jest świetny fachowiec – Stefan Horngacher, mamy też bardzo dobry sztab szkoleniowy i techniczny. Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że to trener jest głównym architektem ostatnich polskich sukcesów?
D.K.: - Tak. Myślę, że śmiało można go tak nazwać. Przychodząc do naszej grupy powiedział jasno jaki ma pomysł, jak chce pracować i jak ma to wyglądać. Zaufaliśmy mu, zaczęliśmy robić to, co nam kazał i dzięki temu tak to teraz wygląda. On był architektem, my robotnikami i fajnie nam to wyszło. (śmiech)
Trudne chwile i porażki są nieodłączną częścią życia i sportu. Miałeś kiedyś taki moment, że chciałeś to wszystko rzucić i robić coś innego?
D.K.: - Sam nie miałem takiego momentu. Nigdy nie zastanawiałem się, czy warto to robić albo czy tego nie skończyć. Był taki czas, że rodzice próbowali mnie namówić, żebym może skończył ze skokami, a zajął się czymś „pewniejszym”. Skoki rzeczywiście mi wtedy nie szły, ale ja byłem uparty. Wiedziałem, że chcę dalej robić to, co robię, bo sprawia mi to przyjemność. Mimo, że nie było wyników, pracowałem i w końcu się pojawiły. Czasami po prostu trzeba być upartym jak osioł. (śmiech)
Kamil Stoch powiedział o tobie, że „ze skoczka lata stałeś się skoczkiem na lata” – co o tym sądzisz?
D.K.: - Bardzo mi miło, to słyszeć, zwłaszcza z jego ust, czyli z ust zawodnika światowej klasy. Te słowa to docenienie pracy, jaką włożyłem w siebie i w skoki. Zarazem jest to wielka motywacja, by starać się jeszcze bardziej. Mimo, iż za dziecka nie byłem największym talentem i nikt nie wróżył mi wielkiej przyszłości, to uporem i ciężką pracą doszedłem tu gdzie jestem teraz. Ciężka praca po prostu mi się opłaciła i doceniają ją inni.
Czego możemy ci życzyć na przyszłość?
D.K.: - Zawsze powtarzam, że potrzebne są przede wszystkim zdrowie i siła do ciężkiej pracy. No i może jeszcze trochę szczęścia się przyda, a na resztę już zapracuję. Tylko tyle i aż tyle potrzebuję.
Dziękuję serdecznie za wywiad. Proszę jeszcze o kilka słów do czytelników „Almanachu Nowotarskiego”.
D.K.: - Chciałbym przede wszystkim podziękować kibicom za to, że są cały czas z nami, jeżdżą na zawody, śledzą nasze poczynania za pośrednictwem telewizji, trzymają kciuki, wspierają dobrym słowem, kiedy idzie trochę gorzej. Ogólnie czuć ich wsparcie. Jest to coś, co my bardzo doceniamy i co napędza nas do dalszej pracy. Za to chcę w imieniu całej drużyny podziękować i prosić o więcej. Myślę, że jeszcze nieraz będziemy się mogli wspólnie cieszyć z naszych sukcesów. Dziękuję bardzo!
Rozmawiał Maciej Fryźlewicz
Materiał ukazał się na portalu podhale24.pl
Więcej na temat
komentarze
reklama