5. Letni Festiwal „Pieniny-Kultura-Sacrum” – podsumowanie
Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00
Pan Tadeusz Duda przesłał kilka osobistych refleksji po zakończeniu Letniego Festiwalu „Pieniny-Kultura-Sacrum” w Krościenku nad Dunajcem.
„Wszystko dobre, co się dobrze kończy” – mówi znane przysłowie. Ale jest też inne: „Wszystko, co dobre, szybko się kończy”... i właściwie obydwa są prawdziwe, chociaż pierwsza wersja może sugerować, że ostatni koncert był najlepszy, a inne – niekoniecznie. Tak oczywiście nie było i dla mnie, wszystkie były wspaniałe i absolutnie niemożliwe do porównania. Każda „część” miała coś specyficznego, niepowtarzalnego i stanowiła zupełnie odrębną całość.Żadne słowa, zdjęcia, filmy nie potrafią oddać atmosfery, która wypełniała świątynie w Krościenku i Sromowcach Wyżnych, przez cztery sobotnie i jeden niedzielny, letnie wieczory. Muzyka, ale również żywe słowo, przenosiły słuchających w inny wymiar... Magiczna moc dźwięków instrumentów i głosów dawała ukojenie duszy, pozwalała znaleźć się w krainie będącej czymś pośrednim między niebem a ziemią...
To chyba ewenement w skali naszej Ojczyzny, a może nie tylko, że tak wybitni artyści koncertują i występują na wsi, jaką jest Krościenko! Wprawdzie były czasy, kiedy miało prawa miejskie, ale już od paru ładnych wieków ich nie posiada. Myślę, że najwyższy czas, by miejscowe władze się postarały o przywrócenie Krościenku statusu miasta. I niech by to był nawet tytuł honorowy! (Pewnie władze nie byłyby tym zainteresowane – podobnie jak festiwalem – o czym dowiedziałem się, rozmawiając ze stałymi bywalcami letnich koncertów).
Powracając do tematu właściwego, chciałbym odnieść się do poszczególnych koncertów. Ten inauguracyjny, to właściwie „teatr niezwykły, teatr wspaniały"... Pan Jerzy Zelnik, recytujący słowa naszego „najnowszego” świętego, a w tle piękne improwizacje organowe, świetnie „dopasowane” do wypowiadanych treści. Na tym koncercie Pan Marek Stefański okazał się być bardziej „twórcą”, niż „odtwórcą”. Jak zauważyłem na jednym z „festiwalowych” zdjęć, przed mistrzem organowym nie było nut, a jedynie „scenariusz”, który był „przetwarzany” na dźwięki... To wyższa „szkoła jazdy”. Utwór zapisany w postaci nut, można odtworzyć – dość dokładnie, ale improwizacji, która powstaje w głowie artysty, nie da się już nigdy powtórzyć! Ta ulotność i niepowtarzalność, jest najcenniejsza, najpiękniejsza...
Kto nie był na koncercie w Sromowcach Wyżnych, niech żałuje, bo takiego nastroju nie można stworzyć na zawołanie! Złożyło się na to wiele czynników... Jedne z nich dadzą się określić – inne nie. Na pewno przyczyniła się do tego piękna pogoda, złote promienie słońca wpadające przez główne drzwi, do przytulnego, niewielkiego kościółka, nastrojowa muzyka organowa w wykonaniu Pana Mariusza Rysia. Tuż przed ołtarzem, dosłownie na wyciągnięcie ręki – stał znakomity skrzypek – Pan Zbigniew Pilch, który nie tylko świetnie grał, ale także ciekawie opowiadał o muzyce. Gdyby tak wyglądały lekcje muzyki w szkole... Marzenie... Głos opowiadającego i brzmienie barokowych skrzypiec nie były skażone, zdeformowane żadnym urządzeniem nagłaśniającym. I jeszcze jeden szczegół... zapowiedź – jak zwykle w wykonaniu Pani Agnieszki Radwan-Stefańskiej, zabrzmiała tu wyjątkowo ciepło, miękko, serdecznie i zachęcająco. W jednej chwili słuchacze znaleźli się na Wyspie Syren! Nie sposób nie zauważyć, że Pani Dyrektor rozsiewa wokół siebie jakieś magiczne promieniowanie, pozytywną energię, która udziela się wszystkim w pobliżu jej osoby.
Ta Pani obala wiele mitów i stereotypów, które przypisuje się artystom... ale to już oddzielna sprawa i nie można tego opowiedzieć kilkoma zdaniami. Trzeba by na ten temat napisać grubą książkę – może nawet kilka tomów...
Wracając na ziemię, a raczej do Krościenka, koncert trzeci był znów niezwykły, niestandardowy. Pan Józef Kotowicz wykonywał utwory „solowe", ale też jego świetna gra towarzyszyła chórowi złożonemu z kilkudziesięciu sióstr zakonnych, które z różnych miejsc Polski przybyły do krościeńskiej świątyni. Jak można „opanować" taką dużą grupę śpiewających, to już tajemnica dyrygującej siostry! Przecież ten chór nie ćwiczy codziennie, bo jego uczestniczki są „rozsiane po świecie". Nasuwa mi się pewne skojarzenie: gdyby nasi sportowcy (mam na myśli reprezentację Polski w piłce nożnej), grający w różnych klubach zagranicznych, potrafili się tak „zgrać" jak śpiewające siostry, to mistrzostwo świata byłoby w zasięgu! Zauważyłem, że zanim chór zaśpiewał, siostra dyrygentka przybliżała do ucha jakiś przedmiot... Może w tym tkwi „tajemnica sukcesu"... To pewnie była magiczna różdżka... Zresztą udało mi się zrobić w odpowiednim momencie zdjęcie siostry „dowodzącej”. Całości występu, dodał uroku przemarsz sióstr przez kościół, złożenie czerwonych róż, do wazonu ustawionego przed portretem patrona zakonu. Kto to wszystko tak pięknie wyreżyserował, mogę się tylko domyślać...
I jeszcze mały „prywatny” dodatek; udało mi się zamienić kilka zdań z Panem Kotowiczem... i okazało się, że mamy wspólnych znajomych! Jaki ten świat mały! Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie. Mogłem też pstryknąć fotkę – Mistrza, na tle kontuaru. W tym momencie poczułem nieprzepartą ochotę dotknąć klawiatury instrumentu, której „używali” tak znakomici mistrzowie... Opanowałem się jednak, ale mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi... Jak Bóg i ksiądz Homoncik pozwoli. A raczej odwrotnie: jak ksiądz Homoncik i Bóg pozwoli... Przecież Bóg – Wszechwiedzący zorientuje się, że mam pozwolenie od księdza, zaś nie jestem do końca pewny, czy ksiądz Henryk się dowie, że Bóg pozwolił... Koniec filozofowania i prywaty!
Wracam do tematu właściwego, czyli „odsłony czwartej” festiwalu. Tym razem nie lada atrakcja: muzyka organowa Wielkiego Mistrza Christiana Zierenberga z Niemiec „ożeniona” z klarnetem, na którym grał (to za małe słowo, ale lepszego nie znam) świetnie się zapowiadający student Akademii Muzycznej w Krakowie Pan Wojciech Kwiatek – tubylec, „duma” swoich Rodziców i nie tylko. Dla mnie, ten koncert mógł się równie dobrze nazywać: „Występ dwóch Mistrzów”. Jakby tego było mało, urozmaicenie wniosła Pani Christhild, żona wirtuoza i budowniczego organów, która zaśpiewała anielskim sopranem... Jak się okazało, artyści z Niemiec byli całkiem kontaktowi! Po występie zamieniłem z nimi kilka zdań – starałem się przekazać swoje wrażenia... ale mój zasób wyrażeń był – delikatnie mówiąc – skromny! Gdyby tak się znało słowa – wytrychy, takie uniwersalne, jak w języku polskim... Trzy takie wyrażenia i... Polak z Polakiem porozumie się w każdej kwestii! Z cudzoziemcem jest niestety zdecydowanie gorzej! Usiłowałem jeszcze sięgnąć do najgłębszych pokładów mojej ulotnej pamięci i przypomnieć sobie coś, choćby z wielokrotnie oglądanego "kultowego” serialu „Czterej Pancerni”... Niestety, tylko kwestia „was ist das – kapusta i kwas” przyszła mi do głowy! Jakoś mi nie pasowała do okoliczności... Ostatecznie nie było tak źle. I jeszcze jedna osobista refleksja: pierwszy raz w życiu słyszałem „połączenie” organów i klarnetu! Nie tylko na żywo. Nawet z jakiegokolwiek nagrania! Jak sobie uświadomiłem, że ja właściwie więcej nie słyszałem niż słyszałem, to zrobiło mi się bardzo przykro! Kiedy to nadrobię? Życia nie starczy... Pocieszam się i mam nadzieję, że po opuszczeniu tego padołu łez, znajdę się w krainie, gdzie są klarnety, saksofony, organy i wszelkie instrumenty i co najważniejsze – Ci, którzy będą na nich grać... Kobiety widzę raczej jako anioły śpiewające i cieszące oko swym pięknem, na podobieństwo Pani Christhild, ale Pani Agnieszka będzie w potrójnej roli... jak zwykle.
Ukoronowaniem festiwalu, był koncert finałowy. I znów, choć niestety, ostatni raz w tym roku, niezwykłe „atrakcje”! Nie dość, że tym razem zagrała na organach sama Pani Dyrektor Festiwalu, maksymalnie angażując w występ całe ciało i ducha, to jeszcze „dołączyli” do tego trzej śpiewacy o głosach pięknych i mocnych, które poruszyły nie tylko serca słuchających, ale wprawiły w drgania mury świątyni! Ponieważ dostąpiłem zaszczytu obserwowania artystów z bardzo bliska, nie uszło mojej uwagi, ile trudu i poświęcenia włożyli w występ, by on wypadł tak znakomicie! Jak wielki musi to być stres. Koncentracja – na najwyższym poziomie – pewnie tak, jak u sapera wykonującego swoje zadanie... Wielka szkoda, że nie było na dole wielkiego ekranu, tak by można obserwować grę Pani Agnieszki. Zsynchronizować czytanie nut, grę na instrumencie „wszystkimi” rękami i nogami, akompaniowanie śpiewakom i jeszcze kontrolowanie przebiegu koncertu to naprawdę mistrzostwo świata! Chylę czoła...
Bardzo mnie zaskoczyło, że finałowy koncert zapowiadała Pani Agnieszka! To nie znaczy, że mam coś przeciwko temu, ale aż się prosiło, by to zrobił ktoś miejscowy, może jakaś „płotka” z władz gminnych, choć ze względu na rangę festiwalu i jego znakomitych wykonawców, powinna to być raczej „gruba ryba”... Nie znalazł się nikt, kto by to zaproponował... Ja bym to zrobił, ale przecież jestem „alien” i mógłbym zostać wyśmiany i wyrzucony ze świątyni tam, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów! Wydaje mi się to trochę dziwne, by Pani Dyrektor zapowiadała samą siebie... Idąc tym sposobem myślenia, Pani Agnieszka powinna była też SOBIE podziękować za całokształt pracy, przygotowując tak poważną imprezę... No i jeszcze powinna sobie wręczyć bukiet najpiękniejszych kwiatów lub taki sam upominek, jak dostawali wszyscy artyści po koncertach, za wspaniały występ! Dlaczego nikt z władz gminnych tego nie zrobił? To, co robi Pani Radwan na rzecz krościeńskiego środowiska nie da się przeliczyć na żadne pieniądze! Takiej promocji, jaką robi Pani Dyrektor – pomysłodawca i realizator festiwalu – nie ma żadna wieś w Polsce! Nie wierzę, by nie znalazł się w gminnym „sejfie” fundusz, na choćby jedną czerwoną różę? Ostatecznie można było zrobić „zrzutkę”. To wszystko woła o pomstę do nieba! Chyba, że w czasie kiedy odbywały się koncerty, wszyscy „decydenci” wyjechali na Bergamuty lub inne Seszele!? Ale to nie moja sprawa i powinienem raczej skupić się na festiwalu, a nie na sprawach „ubocznych”.
Odnośnie repertuaru – jak zwykle urozmaicony, atrakcyjny dla słuchaczy, (ze względu na różnorodność, każdy mógł znaleźć coś dla siebie...). Utwory dobrane tak, by były łatwe w odbiorze, choć wcale niełatwe w wykonaniu! To wcale nie prosta sprawa, by nie zniechęcić słuchaczy i jednocześnie utrzymać odpowiedni poziom „napięcia”. Naprawdę nie trzeba być muzycznym ekspertem, by skorzystać z całej tej „duchowej uczty”, którą był V Festiwal. Ponieważ na muzyce znam się tyle, co Pan Macierewicz na lotnictwie i jestem tylko „konsumentem”, wolę się nie „zagłębiać” w temat... „Koń, jaki jest – każdy widzi...” Moim zdaniem, nie ma podziału muzyki na poważną, „niepoważną”, taką, siaką, czy owaką! Nie trzeba być absolwentem Akademii Sztuk Pięknych, by zauważyć, że kobieta jest piękna lub facet przystojny... Podobnie jest z muzyką! Albo mi się podoba, albo nie. Z jakiej jest „kategorii”, zupełnie mnie nie interesuje! Nawet nie do końca muszę wiedzieć, kto jest twórcą, kompozytorem... I tyle. Nie należy mieć uprzedzeń do żadnej odmiany muzyki! Zanim przekreślimy cokolwiek – sprawdźmy korzystając choćby z You Tube, czy na pewno „coś” nie nadaje się do słuchania? Pamiętajmy, że żaden „kompakt” czy inny „mega-zestaw” muzyczny, nie zastąpią „żywej” muzyki! Podobnie, jak żywego człowieka nie zastąpi fotografia, trójwymiarowy obraz czy hologram... Nawet nadmuchiwana lala...
„I to by było na tyle” – jak mawiał na zakończenie swoich „wykładów” Jan Tadeusz Stanisławski.
Tekst i zdj. Tadeusz Duda
Więcej na temat
komentarze
reklama