Polski Eden. Odc. 2

Czwartek, 1 stycznia 1970 01:00

Czy widzieliście kiedykolwiek olbrzymie jabłka o białym miąższu, wielkości małej, kobiecej ręki? To jerseymac. Mimo, że olbrzymie, są soczyste i mają smak. To jedne z pierwszych jabłek, które rodzice pakowali dzieciakom do szkoły w latach osiemdziesiątych.

Tę odmianę spotyka się rzadko na krakowskich targach. Jest trudna w uprawie bo parcholubna, ale umiejętne podejście sadowników sprawia, że zbiór jest zawsze bardzo obfity.

Krzysztof Kołodziejczyk przyjechał do Krakowa sprzedać swoje jabłka. Mieszka w Zakrzowie pod Lublinem.

- Widzi pani? Moda na olbrzymy mija -mówi obserwując parę, która przechodzi obok jego stoiska i zatrzymuje się obok u sadownika z małymi jabłuszkami.

Krzysztof wyjechał z domu dzień wcześniej o dwudziestej pierwszej. Dotarł na Rybitwy nad ranem. Zdrzemnął się chwilkę i miał szczęście, bo pojawił się pierwszy klient. Docenił jerseymaca rolnika z lubelskiego, bo kupił ponad dwadzieścia skrzynek. Następny zjawił się koło szóstej. Wziął trzydzieści. Teraz jest druga po południu i całkowity zastój. Do sadownika podchodzi szczupły, drobny mężczyzna.

- Po ile? - wskazuje na skrzynkę.
- Dwadzieścia – odpowiada rolnik.
- Tanio - słyszy odpowiedź. - Pan też przyjechał sprzedać jabłka? - domyśla się Krzysztof. Drobny mężczyzna potwierdza skinieniem głowy i znika w tłumie.

Kołodziejczyk wraz z żoną utrzymuje się tylko z sadu. Swoją wybrankę poznał w szkole rolniczej. Obydwoje kończyli kierunek sadowniczy. - Dwóch sadowników w domu wystarczy - mówi rolnik.

Jego syn Marcin od dziecka pomaga rodzicom w sadzie, ale skończył ekonomię. Do pracy dojeżdża dwadzieścia kilometrów. Ma urzędniczą, skromną pensję ale cieszy się, że jakikolwiek zarobek jest. Jeszcze rok temu do Zakrzowa na skup przyjeżdżali Rosjanie i płacili za jabłka. Jonagold, paulared, delikates i piros. Te gatunki zawsze brali. Teraz dojrzewają w sadzie Krzysztofa. - Nie ma po co ich zrywać - żali się rolnik. Krzysztof Kołodziejczyk nie ma specjalnego pomieszczenia dla jabłek. Chłodnia sporo kosztuje więc cześć zbiorów przechowa u sąsiada, ale co z resztą?

Tłocznia do wyrabiania soków kosztuje minimum 70 tysięcy złotych. Jako przetwórca rolnik musiałby mieć założoną działalność gospodarczą i urządzenia oraz pomieszczenia przyjęte przez sanepid. Ma zbyt mało jabłek, aby przyjechała do niego mobilna tłocznia, bo trzeba mieć minimum 2 tony.

Trzymajmy kciuki za sadownika bo może uda mu się sprzedać cześć zbiorów do skupu na przemiał. Do niedawna trafiały tam jabłka gorszej jakości teraz będzie to towar z najwyższych półek.

Tekst i zdj. Anna Mączka
Więcej na temat
komentarze
reklama
reklama